/meksyk, tulum, żółw, snorkeling, ruiny, majowie, jukatan

Meksyk - Tulum i kilka pierwszych dni

Część 1: Meksyk - Tulum i kilka pierwszych dni
Część 2: Meksyk - Park Xcaret, flamingi, papugi i Dzień Zmarłych
Część 3: Meksyk - Ruiny Chichen Itza
Część 4: Meksyk - podsumowanie

Zawsze ciekawiła mnie kultura Majów, Azteków, Inków i innych cywilizacji Centralnej i Południowej Ameryki. Długo musiałem czekać na odwiedzenie tej części świata. W tym roku nie wzięliśmy urlopu w standardowym okresie tylko po to, aby móc wyjechać gdzieś gdzie lato zaczyna się kiedy Europa wita jesień. Po wielu godzinach spędzonych na analizowaniu pogody i stopnia fajności okolicznych atrakcji, wybraliśmy Riviera Maya na Półwyspie Jukatan w Meksyku. Po raz pierwszy także zdecydowaliśmy się na hotel "all inclusive". Kompletnie nie znając lokalnych realiów, zdecydowaliśmy że będzie to rozsądniejsze.

Podróż i hotel


Opuściliśmy zimny i deszczowy Londyn 29 października i po "zaledwie" dziesięciu godzinach lotu wylądowaliśmy w Cancun. Hotel jest w odległości około 70km od lotniska. Sprawdzaliśmy wcześniej w internecie ile może kosztować transport z lotniska do hotelu. Wychodziło około 100 funtów. Stwierdziliśmy, że w tak obleganym przez turystów miejscu, jakim jest Cancun powinno być sporo firm świadczących usługi transportowe. Nic bardziej mylnego. Zdecydowanie trzeba było wcześniej kupić bilety. Na miejscu okazało się, że na terenie lotniska swoją siedzibę ma tylko jedna firma transportowa. Bardzo miła pani w okienku oznajmiła nam, że mamy dwie możliwości. Taksówka w jedną stronę to jedyne 100 Amerykańskich dolarów, a jeżeli zamówimy od razu w obie strony dostaniemy super promocję i zapłacimy tylko $160. Przedstawiła nam te dwie świetne opcje i zamilkła czekając na naszą decyzję. Nad okienkiem przy którym siedziała wisiał wielki szyld reklamujący busy rozwożące ludzi do hoteli. Dopiero kiedy o to zapytałem wskazując palcem na szyld, okazało się że jest jeszcze trzecia opcja. Bus za $60, ale trzeba na niego czekać około 20 minut. Wybór był oczywisty. Kupiliśmy bilety i udaliśmy się na wskazany przystanek. Dopiero tam się okazało, że musimy czekać aż zbierze się 6-8 osób, co może potrwać dłużej niż wcześniej obiecane 20 minut. Koniec końców ruszyliśmy po jakichś 40 minutach. To był pierwszy raz, kiedy dostaliśmy sprzeczne lub niejasne informacje. Jeszcze kilka razy nam się to przytrafi podczas tego wyjazdu. Do hotelu dotarliśmy późnym wieczorem, ale jeszcze daliśmy radę zrobić szybki obchód najbliższej okolicy. Następny dzień minął nam na zapoznawaniu się z usługami oferowanymi przez hotel, pakietami atrakcji i ogólnie zaaklimatyzowaniu się po podróży.
Aklimatyzacja nie była łatwa. Nasz pierwszy dzień w Meksyku był jednym z dni z najwyższą wilgotnością od dłuższego czasu. Nawet obsługa hotelowa zagadnięta czy tutaj tak jest zawsze, mówiła że dawno nie było takiej wilgoci w powietrzu. W całym hotelu są marmurowe podłogi,a przy takiej wilgotności były śliskie jak lodowisko.
Hotel ma sześć restauracji, spa, małe delfinarium, kilka basenów z barami i prywatną plażę w małej zatoczce. Pływanie z delfinami kosztuje jedyne 80 do 120 dolarów, w zależności od wybranej opcji. Nie wspieramy inicjatyw trzymania zwierząt na uwięzi ku uciesze turystów, więc nie mamy zamiaru z tego korzystać. Niemniej kilka zdjęć kliknęliśmy. Teren jest otwarty i każdy może sobie przyjść i pooglądać. Najsmutniejszy widok był wieczorem, kiedy kilka delfinów cały czas pływało przy wysokiej kracie oddzielającej ich basen od otwartego morza.








All inclusive to jednak nie jest nasza broszka. Niby w tym pakiecie dostajemy "wszystko", ale na każdym kroku proponują dodatkowo płatne atrakcje. Tak się jakoś składa, że cena jest zawsze około $100 i więcej. Sieć hoteli z której korzystamy próbuje wypromować jedną ze swoich placówek w pobliskim mieście, Tulum. Oferują super promocję. Opłacony transport do tego drugiego hotelu, śniadanie na miejscu i kupon na romantyczną kolację. Ceną jest obejrzenie prezentacji promującej ten inny hotel i odpowiedzenie na szereg pytań. Zgodziliśmy się na tą ofertę, z racji że i tak Tulum chcemy zwiedzić, a tutaj przynajmniej pokryją nam transport. Około godziny 11 rano byliśmy wolni i ruszyliśmy na pierwsze zwiedzanie. Ten hotel w Tulum rozciąga się na o wiele większym terenie niż ten w którym się zatrzymaliśmy. Także z obu stron jest otoczony po prostu lasem, w przeciwieństwie do naszego, mieszczącego się na Riviera Maya, czyli na wybrzeżu będącym jednym długim pasmem hoteli. Taka dzika okolica ma swoje plusy i minusy. Na pewno jest ciszej, ale też i przyroda łatwiej zagląda nam przez okno. Mam na myśli wszędzie obecne jaszczurki i iguany (legwany). Pod co drugim krzakiem i na co drugim drzewie siedział jakiś stwór.
Meksykanie właśnie teraz obchodzą swoją wersję Dnia Zmarłych (Día de Muertos). Pierwszy listopada jest bardziej skierowany do dzieci, a drugi listopada do dorosłych. Przyznam się, że to był jeden z powodów dla których wybraliśmy Meksyk. Chcieliśmy zobaczyć to ich wyjątkowo kolorowe święto. Przyhotelowa plaża była fantazyjnie udekorowana na jego obchody.



Tulum

Po opuszczeniu terenów hotelowych i dotarciu do samego miasteczka, zaczęliśmy z grubej rury, czyli od ruin miasta Majów, Tulum. Niegdyś było to jedno z głównych miast handlowych tej starej cywilizacji. Całkiem sporo z niego dotrwało do dzisiaj i jest dostępne dla turystów.
Miasto, mimo że jest stosunkowo niewielkie, obejmuje w swoich granicach dwie małe plaże. Jedna z nich dzisiaj była zamknięta dla turystów, ponieważ wylęgają się na niej żółwie. Okres ich lęgu już się kończy, ale plaża jeszcze przez jakiś czas jeszcze jest niedostępna dla turystów. Druga plaża jak najbardziej była otwarta i wiele osób z niej korzystało. My też :)














W odległości kilku kilometrów od ruin jest czwarta najpiękniejsza plaża na świecie według National Geographic, Playa Pescadores. Jeżeli wierzyć kobiecie w informacji turystycznej ;) Nie można było nie skorzystać z takiej okazji. Bilet wstępu do ruin ładnie łączył się z ofertą mini rejsu w najlepsze miejsce na snorkeling (niby nurkowanie z maską i rurką do pływania). Dostaliśmy kapoki, maski i płetwy i wraz z przewodnikiem ruszyliśmy na "zwiedzanie" rafy koralowej. Nie jest to Australijska Wielka Rafa Koralowa, ale i tak było ciekawie. Głównymi atrakcjami była ogromna płaszczka, którą nasz przewodnik musiał kilka razy zaczepić, żeby się ruszyła i też całkiem pokaźnych rozmiarów żółw.
Po samej plaży biegają małe, śmieszne ptaszki, gdzieniegdzie da się zauważyć malutkie białe kraby, a w oddali widać ruiny miasta Tulum.









Na jeden dzień wrażeń mieliśmy aż nadto. Po pływaniu wróciliśmy do hotelu na zasłużony odpoczynek. Więcej atrakcji już zaplanowane na najbliższe dni.

Dziwny ten świat

Nazywam się Wojtek Kosiński i nie mogę żyć bez podróżowania... i komputerów

Szukaj

Ostatnie wpisy