Sofia po raz kolejny, dzień drugi, trzeci i wyjazd

Część 1: Sofia po raz kolejny, dzień pierwszy
Część 2: Sofia po raz kolejny, dzień drugi, trzeci i wyjazd

Dzień drugi

Cały dzień spotkań i narad nie dostarcza zbyt dużo ciekawostek do opisania. Z profesjonalnego punktu widzenia, muszę przyznać, że jestem zadowolony z pomysłowości i po prostu sposobu myślenia Bułgarów.
Na lunch wyszliśmy, całkiem przypadkiem do Mr. Pizza. Wczoraj rekomendowała to miejsce hotelowa recepcjonistka, a dzisiaj poszliśmy tam z ludźmi z biura. Całe szczęście wczoraj wybrałem grecką restaurację. Zamówiłem sobie sałatkę z grillowanym kozim serem, a na deser sernik malinowy. Zdjęć jedzenia nie będzie 🙂
Niedługą chwilę po powrocie do biura, w przeciągu kilku minut zrobiło się ciemno, do tej pory bezchmurne niebo zaszło chmurami i rozszalała się burza z piorunami. Byłaby to zwykła letnia burza gdyby nie to, że zaczął padać grad wielkości piłek tenisowych. Następnego dnia wszyscy pokazywali mi zdjęcia powgniatanych masek samochodów, powybijanych szyb i ogólnie zniszczeń w mieście spowodowanych kilkunastominutową burzą. Wieczór minął na firmowej kolacji w japońskiej restauracji. Sushi i owoce morza. Na specjalną prośbę, pomimo tematu azjatyckiego, dostałem panierowany kaszkawał. Dzięki Harnaś 😉

Dzień trzeci

Kolejny dzień wypełniony długimi spotkaniami. Lunch był lekkim rozczarowaniem, poza świetnie gasnącym pragnienie bułgarskim jogurtem rozcieńczonym z wodą i solą. Wieczorem zaliczyłem kolejne wyjście firmowe. Tym razem do tradycyjnej Bułgarskiej restauracji. Nazwy niestety nie pamiętam w tej chwili, ale znajdowała się ona na zboczu masywu Witoszy. Najważniejsze, że jedzenie było pierwsza klasa. Na dzień dobry podali chleb pieczony z białym serem w środku. Pytałem jak się nazywa, ale nikt nie potrafił podać innej nazwy niż "chleb z serem" 🙂 Do tego podali: katak czyli gęsta pasta z owczego jogurtu, owczego sera, czosnku, masła i soli; kiopolu czyli pomidorowo-paprykowa pasta; lukanka czyli ichnie specyficzne salami, oraz całą gamę różnych wędlin, o których nazwy nie zdążyłem spytać, bo tak szybko znikały.
Kiedy się już ściemniło pojawił się mały zespół i dwie pary tancerzy ubranych w ludowe stroje. Odtańczyli tradycyjne tańce, które wyglądały trochę jak łagodna wersja stepu irlandzkiego. Po tym występie dali nam chwilę spokoju, po czym wyłączyli światła na dziedzińcu i zaprosili wszystkich gości na specjalnie przygotowane miejsce z rozsypanymi rozżarzonymi węglami.

Tam starszy pan i sporo młodsza pani biegali na bosaka po tychże węglach. W rękach trzymali ikonę świętego Konstantyna i Heleny, którzy to mają chronić przed ogniem. Nagrałem filmik, a raczej próbowałem go nagrać, bo wszystko co widać to rozżarzone węgle i ciemność. Z filmu wyciągnąłem kilka klatek z momentów kiedy ktoś inny robiąc zdjęcia oświetlił całą scenę błyskiem z lampy. Te szare kamyczki na dole to właśnie rozżarzone węgle, niekoniecznie widoczne w czasie błysku.









Dzień ostatni

Ograniczył się do późnego śniadania i drogi na lotnisko, którą nagrałem z okna taksówki 🙂 Niestety w radiu leciały jakieś piosenki do których YouTube uważa, że nie mam praw, wiec filmik może niedługo zniknąć.

Na sam koniec mała ciekawostka. Najwyraźniej imię Plamen jest bardzo popularnie w Bułgarii. W firmie aż do tego stopnia, że "Plamen" jest synonimem developera, a zdania typu "ilu plamenów potrzebujesz do tego projektu" są na porządku dziennym 🙂