Weekend w Berlinie

Częste służbowe wyjazdy mają także swoje dobre strony. Tym razem przy okazji takowego wyjazdu skorzystałem i wziąłem dzień wolny, aby zwiedzić Berlin. Byłem tutaj już kilkukrotnie, ale zwykle moja wizyta ograniczała się do załatwienia spraw i natychmiastowego wyjazdu. W końcu udało się znaleźć czas na chociaż dwa dni zwiedzania. Nie jest to wiele, ale dobre i tyle. Ledwo wróciłem z Japonii, a już trzeba było pakować się na kolejną wycieczkę. Monika dzisiaj wróciła z Polski, a dnia następnego, rano lecieliśmy do Berlina. Zwykle jesteśmy skazani na samych siebie, ale nie tym razem 🙂 Mieliśmy dwoje świetnych przewodników, Szopena i Gosię. Szopen od pewnego czasu pracuje i pomieszkuje w Berlinie, więc zdążył poznać miasto. Jego wykształcenie historyczne daje mu przewagę nad zwykłym lokalsem. Poznawaliśmy na bieżąco historię każdego zwiedzanego miejsca. Nie tylko wszystko wyglądało ciekawie, ale i dostawało w naszych oczach duszę dzięki historiom opowiadanym przez Szopena.

Lądowaliśmy na lotnisku Schonefeld. Rozumiem, że jest to lotnisko podmiejskie, ale nie tłumaczy to jego stanu. Nie było źle, ale wyglądało to tak jakby ktoś stwierdził: "jak już jest, to niech sobie będzie, nie obchodzi mnie to". Szopen twierdził, że remontują je od lat. Jeżeli tak, to dobrze się z tym kryją.

Na lotnisku warto się wybrać do informacji turystycznej po bilet na komunikację miejską. Są różne warianty, my wybraliśmy 72 godzinny na strefy A, B i C za 27,50 EUR. Jak można się spodziewać, do biletu dostajemy mapkę Berlina i mały przewodnik. Karta także zapewnia zniżki w muzeach i różnych innych atrakcjach turystycznych.

W większości poruszaliśmy się po wschodnim Berlinie. Co się tam mocno rzuca w oczy, to klockowate blokowiska bardzo podobne to tych znanych z Polskich miast. Jednak tutaj różnicą jest spora ilość ogródków działkowych i wszechobecne graffiti. Dodaje to uroku miastu, a te blokowiska przestają być takie nudne i monotonne.








Pierwszego dnia nie mieliśmy zbyt dużo czasu na zwiedzanie, ale udało się wieczorem zobaczyć kilka ciekawych miejsc: Brama Brandenburska, Plac Poczdamski, Checkpoint Charlie i futurystyczne Sony Center.





Na kolację dnia pierwszego nie mogłem zjeść nic innego jak wurst 🙂 Lekko się zdziwiłem dostając kiełbasę niemalże wielkości mojej ręki, posypaną curry z frytkami na boku. Spałaszowałem całość i byłem z tego powodu wielce zadowolony.

Kolejne pełne dwa dni zwiedzania upłynęły nam na błąkaniu się po mieście z mniej lub bardziej zorganizowanym planem. Nie mieliśmy wystarczająco dużo czasu na zobaczenie wszystkiego na Wyspie Muzeów, dlatego wybraliśmy tylko dwa. Muzeum Pergamońskie i Muzeum motocykli NRD-owskich. To drugie nie jest na samej wyspie, ale nie mogłem sobie odpuścić takiej gratki.









O ile zwiedzać w Berlinie jak najbardziej jest co, o tyle dotarcie do tych miejsc czasami może sprawić nieco problemów. Metro, autobusy, ogólnie komunikacja miejska jest dosyć słabo i niejasno oznaczona. Świeży turysta może mieć problemy z połapaniem się. Z czasem się oswoiliśmy, ale podejrzewam, że będąc tu ponownie od nowa będę musiał to rozszyfrowywać.
Na ulicach i ścieżkach rowerowych roiło się od rowerów. Niestety nie tylko tych sprawnych, pomagających swoim właścicielom łatwo przemieścić się z miejsca w miejsce, ale także i takich porzuconych i pozostawionych samym sobie. Pordzewiała kierownica, powyginane koła, lub ich całkowity brak, aż się serce kraja 😉
Znając niemiecką dokładność, porządek i zdolność organizacji wszystkiego spodziewałem się błyszczących czystością ulic. A tu wręcz przeciwnie, śmieci na ulicach więcej niż w Londynie 🙂



Niedaleko stacji Warschauer Straße (ulica Warszawska) jest nic innego jak spora część, nierozebranego muru Berlińskiego. Nie ma tam wolnego miejsca nie pokrytego graffiti, a tabuny turystów mocno utrudniają zrobienie sobie zdjęcia w tym jakże ważnym historycznie miejscu. Tuż przy samym murze mieliśmy niewątpliwą przyjemność oglądania całej kawalkady starych trabantów. Szczyt i duma techniki motoryzacyjnej NRD. Najwyraźniej można sobie wynająć takie cudo na przejażdżkę po mieście 🙂














W sobotę rano Szopen zaprowadził nas na małe lokalne targowisko. W Londynie też jest całkiem sporo takich targów, ale są one maksymalnie skomercjalizowane i brakuje im ducha lokalnej społeczności. Ten Berliński miał wszystko czego można by się spodziewać po lokalnym targu w Polsce. Przede wszystkim stoisko z polskimi produktami 🙂


Potem zaliczyliśmy obowiązkowy Alexanderplatz, chyba jedną z największych ulic handlowych Kurfürstendamm gdzie miałem okazję potrzymać pudełko lego mindstorms. Cały czas się zastanawiam, dlaczego nadal nie posiadam własnego egzemplarza 🙂










Jednym z ostatnich miejsc, które zwiedziliśmy był Pałac Charlottenburg. Rozciągający się na ogromnym terenie, nazwany tak przez Fryderyka I Pruskiego w 1705 na cześć zmarłej żony Zofii Charlotty Hanowerskiej.






Na koniec ciekawostka. W Berlinie zauważyliśmy co najmniej tak dużo barów sushi, ile jest aptek w Hiszpanii. Dla wyjaśnienia, całkiem sporo 🙂