/sa-19, machu picchu, peru, góry, andy, ruiny

Machu Picchu - święte miasto

Część 1: Zwiedzanie Limy w jeden dzień
Część 2: Cuzco - miasto pieczonej świnki morskiej i spalin
Część 3: Machu Picchu - święte miasto
Część 4: Pięciotysięcznik Rainbow Mountain (Winicunca) - największe wyzwanie

Cały dzień w wersji filmowej

Machu Picchu było jednym z tych miejsc, które zawsze chciałem zobaczyć na własne oczy. Tak naprawdę był to chyba główny motor i cel tej całej wycieczki do Ameryki Południowej. Bywa tak, że kiedy czegoś się tak bardzo pragnie, buduje się nie wiadomo jakie oczekiwania i w efekcie samemu sobie psuje się końcowy efekt. Nasze oczekiwania były bardzo wysokie i Machu Picchu nas nie zawiodło!

Bilety do samych ruin trzeba kupić wcześniej. Codziennie może tam wejść ściśle określona ilość osób, więc jeżeli planujesz wycieczkę, jak najszybciej kup bilety, żeby uniknąć rozczarowania. Drugim biletem, który także trzeba kupić wcześniej (i jest on koszmarnie drogi) jest na pociąg z Ollantaytambo do miasteczka Aguas Calientes, położonego u podnóża góry z ruinami Machu Picchu. Pamiętaj, że jeszcze musisz się dostać z Cuzco do Ollantaytambo, gdzie znajduje się stacja początkowa powyższego pociągu.
Po długich poszukiwaniach u wujka Googla, kupiliśmy cały pakiet, czyli transport z Cuzco do Ollantaytambo, pociąg z Ollantaytambo to Aguas Calientes, krótki transport busem z Aguas Calientes pod bramę wejściową Machu Picchu, oraz bilet wejścia do ruin. Oczywiście transport w obie strony. Zapłaciliśmy za to całkiem sporo, ponieważ informacje w internecie nie są zbyt rzetelne i trudno było się doszukać jakie mamy opcje. Łatwiej było kupić cały pakiet, niż każdy bilet oddzielnie i jeszcze martwić się o zgranie tego wszystkiego czasowo.
Zależy od twoich planów, ale tak naprawdę to zawczasu potrzebny jest tylko bilet na pociąg z Ollantaytambo do Aguas Calientes i bilet wejścia na Machu Picchu. Resztę można ogarnąć dużo taniej już na miejscu, zakładając że masz na to czas. W naszym przypadku grafik tej całej podróży był mocno napięty, więc chciałem ogarnąć jak najwięcej na zaś, żeby nie tracić czasu na miejscu.

Ten nasz pakiet był całkiem drogi (ale na marzeniach się nie oszczędza 🙂) i okazał się być chyba wersją lekko de luxe. Z hotelu w Cuzco odebrała nas taksówka i zawiozła pod samą stację kolejową w Ollantaytambo. Bilet na pociąg kosztuje około $100 USD na trasie około 30km. Nie było źle, ale na zdjęciach reklamowych wyglądał sporo lepiej. Na przykład, miał prawie cały dach przeszklony, a pociąg którym jechaliśmy miał coś raczej na kształt małych lufcików (zdjęcie powyżej). Podczas podróży w cenie biletu serwowali herbatę z koki, małe paczki orzeszków i krakersy.

Aguas Calientes

Aguas Calientes jest małym miasteczkiem (~4500 mieszkańców), położonym na wysokości 2040 m n.p.m. i nastawionym tylko i wyłącznie na turystów. Jest tam cała masa hoteli i restauracji, więc jest w czym wybierać. Pomimo tego, jeżeli planujesz tam spędzić noc, absolutnie zarezerwuj hotel wcześniej. Ilość ludzi, która się tam dziennie przewija jest ogromna.
Na stacji docelowej w Aguas Calientes czekał już na nas przewodnik z tabliczką z moim nazwiskiem. Zaprowadził nas na autobus, który jechał na górę do samego Machu Picchu. Jest opcja wejścia na górę piechotą, i taki był pierwotnie nasz plan. Okazało się, że: a) nasz pakiet takiej opcji nie przewidywał, b) to wcale nie taki dobry pomysł przy naszym napiętym grafiku. W ruinach miasta spędziliśmy cały dzień, a i tak nie zobaczyliśmy wszystkiego. W tym momencie, tracić 2 godziny na podejście na górę samemu, byłoby błędem. Zakładając, że jutro jesteśmy tu znowu, można sobie tak zrobić. Mając tylko jeden dzień, zdecydowanie polecam autobus. Tak w ogóle najciekawszą opcją jest tak zwany Inca Trail, który trwa 3-4 dni, czyli przejście całej trasy na piechotę, podążając oryginalną ścieżką, którą biegali Inkowie setki lat temu. Całkiem omijamy ten chyba jeden z najdroższych pociągów świata, albo wysiadamy w połowie drogi. Pociąg zatrzymuje się w środku lasu, wyskakują z niego ludzie z plecakami i znikają w gąszczu górskiej roślinności, a my wygodnie jedziemy dalej.

Wiele osób przychodzi niejako na własną rękę. W naszym przypadku była to pierwsza wizyta i na szczęście mieliśmy przewodnika. Najważniejszą informacją jaką nam przekazał, było to że są pewne punkty zwiedzania, po przejściu których już nie można wrócić. Gdybyśmy tego nie wiedzieli, nie zobaczylibyśmy, ani nie zrobili zdjęć wielu niesamowitych widoków.

Przewodnik zaprowadził nas w miejsce, gdzie rozchodziły się trzy drogi. Pierwsza, ta którą obiera większość turystów, prowadzi na jednokierunkowe zwiedzanie samych ruin. Druga droga prowadzi do Bramy Słońca (Sun Gate / Intipunku), z której jest świetny widok na Machu Picchu. Trzecia, najmniej uczęszczana droga, prowadzi na Inca Bridge. Tylko pierwsza droga ma jednokierunkowe odcinki, pozostałymi dwiema można chodzić w tą i z powrotem, bez ograniczeń.

Zaczęliśmy od Bramy Słońca, na którą szliśmy w gęstej mżawce. Chwilami się lekko przejaśniało, ale zaraz znowu chmury przesłaniały cały świat. Naprawdę nie ma się co dziwić, że Machu Picchu tak długo pozostawało nieodkryte. Dopiero po dotarciu do celu, około godziny 11, zaczęło się lekko przejaśniać, co dało nam świetną okazję do zdjęć (jak widać poniżej). Wcześniej wspomniany Inca Trail kończy się właśnie Bramą Słońca, gdzie przy dobrej pogodzie mamy zapierający dech w piersiach, widok całej góry i zaginionego miasta na jej szczycie. Przy złej pogodzie widzisz chmury i idziesz dalej nieświadomy co przegapiasz 🙂

Droga do Bramy Słońca
Intipunku - Sun Gate - Brama Słońca
Brama Słońca
Machu Picchu w chmurach
Widok na Machu Picchu z Bramy Słońca
Widok na Machu Picchu z Bramy Słońca

Potem udaliśmy się na Inka Bridge - kamienny most zbudowany przy skalnej ścianie, podobno miał służyć jako tajna droga do Machu Picchu. Tutaj przez całą drogę minęliśmy może ze cztery osoby. Jeżeli masz lęk wysokości, to raczej nie polecam tej atrakcji. Idzie się czasami bardzo wąskimi półkami skalnymi. W niektórych miejscach jest wybudowany mały kamienny murek, ale są też takie odcinki, gdzie jest tak wąsko, że na murek już nie było miejsca. Ogólnie fajnie to wygląda, ale niewiele się traci rezygnując z tej atrakcji.

Inca Bridge
Inca Bridge

Ostatnim i głównym punktem dnia były ruiny Machu Picchu, nasza wisienka na torcie 🙂 Z tego co nam opowiedział przewodnik dowiedzieliśmy się, że miasto było niejako klasztorem, gdzie mieszkali kapłani i kapłanki. Ludzie podróżowali do Machu Picchu w celach duchowych. Król Inków miał swój własny dom w mieście, specjalnie przygotowany, tylko dla niego. W latach świetności na stałe w mieście mieszkało około 500 osób. Obecnie nie wiadomo dlaczego Inkowie porzucili swoje święte miasto. Może nie chcieli żeby Hiszpanie je odnaleźli. Co wiadomo na pewno, to że opuszczali je w pośpiechu. Archeolodzy znaleźli przygotowane kamienie u podnóża góry, co oznaczało, że budowa miasta nadal trwała. Co ich skłoniło, aby porzucić miasto nadal w trakcie budowy?

Machu Picchu jak z pocztówki
Machu Picchu
Machu Picchu
Dowód, że naprawdę tam byliśmy 🙂
Huayna Picchu
Wejście do Machu Picchu
Machu Picchu
POTRÓJNA tęcza
Mur bez grama zaprawy

Machu Picchu nie jest tak do końca opuszczone. Nadal ma małą grupkę stałych mieszkańców. Nie są to ludzie, a bardzo łagodne lamy, które mają pełną swobodę chodzenia gdzie chcą i jak chcą po całym mieście 🙂 Byliśmy świadkami kradzieży i "nie" ucieczki z miejsca zbrodni. Grupka turystów siadła na małym placyku na odpoczynek. Jeden z nich wyciągnął kanapkę, rozwinął z papierka i odwrócił się, aby wyciągnąć coś jeszcze z plecaka. W ciągu tej sekundy kiedy nie patrzył na swoje jedzenie, podeszła jedna lama, capnęła całą kanapkę na raz i z wysoko podniesioną głową, spokojnie odeszła. Turysta został się z pustym papierkiem i wspomnieniem po kanapce 🙂

Lama na pierwszym zdjęciu poniżej dała się nawet pogłaskać. Kiedy ją dotknąłem, z jej grubego futra uniósł się tuman kurzu, czym się kompletnie nie przejęła.

Lama i ja 🙂
Drugiej kanapki pan już nie miał

Zaraz za samą bramą wyjściową z miasta, bardzo łatwo przegapić małą drewnianą wiatę. Pod wiatą na blacie leżą pieczątki, które można sobie wbić w paszport i mieć wyjątkową pamiątkę na długie lata 🙂
Ta druga pieczątka jest z tęczowej góry, atrakcji zaplanowanej na następny dzień.

Powrót już nie był tak dobrze zorganizowany. Bilet na autobus i późniejszy pociąg, mieliśmy i tu nie było żadnych problemów. Do autobusu wsiedliśmy o 15:50, a pociąg mieliśmy dopiero o 19:00, więc pokręciliśmy się trochę po targu przy stacji kolejowej. Standardowo, w takich super turystycznych miejscach, wiele straganów oferowało dokładnie takie same towary, a ceny różniły się czasami nawet dziesięciokrotnie krotnie 🙂
Niemiłym zaskoczeniem było to, że po wyjściu z pociągu na większość pasażerów czekali umówieni przewoźnicy, aby ich pozabierać do Cuzco, czy innych miejsc noclegu. Na nas nie czekał nikt, a powinien. Dzwoniłem do naszego kierowcy, ale raz odebrał, coś burknął i od razu się rozłączył. Potem już nie odbierał telefonu. Czekaliśmy na niego, aż już wszyscy się rozjechali do domów i zostaliśmy się całkiem sami na stacji. Na szczęście w oddali zauważyliśmy busa, który jak się okazało jedzie do Cuzco. Jechał na Plaza San Francisco, w centrum miasta, skąd już piechotą dotarliśmy do hotelu na godzinę mniej więcej 23:00. Nie byłoby to strasznym problemem, gdyby nie to, że następnego dnia musieliśmy znowu wstać o 4 rano.
Po dotarciu do hotelu, gdzie znowu miałem dostęp do internetu, nasz wspaniały kierowca oznajmił mi przez Whatsappa że czekał na nas, a nas nie było. Był na tyle miły, że wysłał mi zdjęcie, że on jest na miejscu a nas nie ma. Przyjechał po nas pół godziny po tym jak zabraliśmy się ostatnim busem, czyli jakąś godzinę później niż być powinien. To było jedno z niewielu niemiłych momentów tej całej podróży.

W poprzednim wpisie wspominałem o Museo Machu Picchu Casa Concha, w którym znajdziemy makietę góry i miasta Machu Picchu, jak i dużo informacji o historii tego miejsca. Muzeum nie jest duże, ale warte odwiedzenia. Polecam wejść do każdego pokoju, i zajrzeć za każde (otwarte) drzwi. Całkiem przypadkiem trafiliśmy do pomieszczenia zaaranżowanego jak stara inkaska chata, gdzie siedział pasjonat oryginalnych inkaskich instrumentów muzycznych. Nie było w muzeum zbyt dużo ludzi, więc mieliśmy go dla siebie przez ładnych kilka minut. Pokazał nam różne piszczałki imitujące odgłosy lokalnych ptaków i zwierząt. O wszystkim opowiadał z wielką pasją i widać było, że cieszył się kiedy zadawaliśmy pytania.

Poniżej jeszcze kilka zdjęć z tego niezapomnianego dnia.

Nasz przewodnik
Widok na Aguas Calientes
Tropikalna roślinność

Dziwny ten świat

Nazywam się Wojtek Kosiński i nie mogę żyć bez podróżowania... i komputerów

Szukaj

Ostatnie wpisy