Zwiedzanie Limy w jeden dzień
Cuzco - miasto pieczonej świnki morskiej i spalin
Część 1: Zwiedzanie Limy w jeden dzień
Część 2: Cuzco - miasto pieczonej świnki morskiej i spalin
Część 3: Machu Picchu - święte miasto
Część 4: Pięciotysięcznik Rainbow Mountain (Winicunca) - największe wyzwanie
Prosto z Limy polecieliśmy do Cuzco, położonego na wysokości 3399 m n.p.m. Dla porównania, najwyższy szczyt w naszych polskich Tatrach ma 2655 m n.p.m. Gdybyśmy mieli więcej czasu, wybralibyśmy się autobusem. Niestety, gonił nas czas, więc wybraliśmy najszybszy środek transportu - samolot. Niecałe dwie godziny lotu w porównaniu do blisko 24 godzin w autobusie jednak jest sporą różnicą. Gdybyśmy jednak wybrali autobus, powolna zmiana wysokości podczas jazdy pozwoliłaby nam się naturalnie zaaklimatyzować do oddychania rzadkim powietrzem, znajdującym się na takiej wysokości.
Lot samolotem nie daje takiej możliwości. Po wylądowaniu czuliśmy się jak na gigantycznym kacu. Kondycja spadła nam na tyle, że nie byliśmy w stanie przejść szybkim krokiem 10 metrów, żeby się nie zasapać. Inne atrakcje to lekki ból głowy i dziwne uczucie braku równowagi. Po przespanej nocy już było o wiele lepiej, ale i tak następny dzień spędziliśmy na zwiedzaniu Cuzco i aklimatyzowaniu się do oddychania na tak dużej wysokości. Jeden dzień to minimalny czas jaki należy przeznaczyć na aklimatyzację. Podobno liście koki spożywane pod różnymi postaciami w tym pomagają. Gorliwie stosowaliśmy się do tej porady. Piliśmy herbatę z liśćmi koki, jak i jedliśmy lody i inne słodycze o smaku koki. W tym miejscu należy nadmienić, że koka w Peru jest dostępna jak każda inna roślina.
Przestroga na dzień dobry, uwaga na taksówkarzy. Przed wyjściem z lotniska zapytałem na informacji turystycznej, ile powinien kosztować kurs taksówką na adres naszego hotelu. Kobieta powiedziała że około 20 soli, a wracając z miasta na lotnisko, możemy zapłacić nawet 10 soli. To dlatego, że w mieście nie ma oficjalnych taksówek i jeżdżą tylko prywaciarze, więc ceny nie są w żaden sposób regulowane.
Zaraz za wyjściem z budynku lotniska, taksówkarze stoją przy barierce i głośno nawołują wychodzących ludzi. Podeszliśmy do jednego z nich i zapytałem ile będzie kosztował kurs do naszego hotelu. Krzyknął sobie 10 USD (w przeliczeniu, jakieś 35 soli), powiedziałem że dam mu 20 soli na co on że chce 25. Uparliśmy się na nasze 20 i zagroziliśmy że pójdziemy do kogoś innego. Zgodził się. Wsiedliśmy do samochodu, a ten od razu wyciąga bilet za parking i chce 5 soli od nas, żeby zapłacić opłatę parkingową. Kolejna próba naciągania, na którą zaprotestowaliśmy znowu grożąc, że wysiądziemy i pójdziemy do innego taksówkarza. Niechętnie się zgodził i nas zabrał na miejsce, ale był mocno niezadowolony i okazywał to chrząkaniem i sapaniem. Zdecydowanie nie był tak przyjazny jak ten taksówkarz w Limie.
Hotelik, w którym się zatrzymaliśmy, wewnątrz wyglądał trochę jak stara góralska chata. Wnieśliśmy bagaże po schodach, na pierwsze piętro, a w bonusie dostaliśmy konkretnej zadyszki. Jednak te 3399 m n.p.m. robi swoje.
Wieczorem, kiedy temperatura sporo spadła, w pokoju zrobiło się całkiem zimno. Po pobieżnych oględzinach okazało się, że w oknie w łazience brakuje sporego kawałka szyby, a główne okno w pokoju ma pół centymetrowe szpary między framugą okna a ścianą. Zeszliśmy na dół do recepcji, zapytać czy można włączyć jakieś ogrzewanie. Nic takiego nie było możliwe, nie mieli nawet zwykłej farelki. Wspomnę jeszcze, że w umywalce nie było ciepłej wody. Nic nie dało się zrobić, więc wyciągnęliśmy śpiwory i poszliśmy spać w ubraniach.
Rano na szybko znaleźliśmy inny hotel, zaraz po drugiej stronie ulicy, który miał wszelkie burżujskie wygody cywilizacji (szczelne okna, ciepłą wodę w kranie i ogrzewanie), a do tego cena za noc była zbliżona. Jakby tego było mało, to niesamowicie mile się zaskoczyliśmy, kiedy zapytałem czy będzie ktoś na recepcji, żeby nas wypuścić o 4 rano. O tej porze bowiem miał nas odbierać bus i zabierać na stację kolejki do Machu Picchu (więcej o tym w kolejnym wpisie). Pani w recepcji powiedziała, że oczywiście ktoś nam otworzy drzwi, a do tego przygotują nam "box breakfast", czyli śniadanie na drogę. No po prostu kompletnie mnie tym zaskoczyła.
Ten jeden wolny dzień w Cuzco spędziliśmy na zwiedzaniu głównego rynku (Plaza de Armas), muzeum (Museo Machu Picchu Casa Concha), bezcelowym błąkaniu się po ciasnych uliczkach miasta i, co było chyba najciekawsze, odwiedziliśmy targ San Pedro Market, który uważam za pozycję obowiązkową. Targ jest całkiem spory i jest podzielony na tematyczne sekcje. Ciuchy i pamiątki, świeże owoce i soki, świeże mięso, wszelkiego rodzaju przyprawy i oczywiście jedzenie przygotowywane na miejscu. Za jedyne 6 soli za osobę zjedliśmy sycące danie z ryżu, kurczaka, soczewicy i surówki. Najedliśmy się po kokardy. Pani, która przygotowywała nasze jedzenie miała, małego dzieciaka na plecach, zawiniętego w chustę. Zasuwała przy garach swojego ciasnego stanowiska pracy, a dzieciak wszystko sobie spokojnie oglądał przez jej ramię.
Bardzo nam się podobała sekcja ze świeżo wyciskanymi sokami z owoców. Wybór był ogromny. Oczywiście musieliśmy spróbować :) Pani zmierdliła wybrane przez nas owoce i nalała sok do szklanych pucharków. Po wypiciu oddaliśmy pucharki i ku naszemu zdziwieniu dostaliśmy dolewkę. Po wypiciu drugiej porcji ponownie oddaliśmy pucharki, po czym ona włożyła je do wiadra z wodą, pomachała ręką, wyjęła i odstawiła już "umyty" pucharek na tackę :) Żadnego detergentu, żadnego szorowania i o dziwo jakoś nam to kompletnie nie przeszkadzało.
Słyszałem legendy o setkach gatunków ziemniaków, ale nigdy ich na własne oczy nie widziałem. Dzisiaj ta legenda została potwierdzona niezaprzeczalnym faktem. Niestety byliśmy w Cuzco bardzo krótko i nie było czasu, żeby je wszystkie wypróbować. Może następnym razem.
Pani przez chwilę widoczna na filmiku była jedną z tych osób, która otwarcie i bez zażenowania skomentowała moją brodę. Śmiała się do Moniki, że pewnie jak jestem niegrzeczny, to mnie za nią ciągnie, aby doprowadzić mnie do porządku :)
Przysmakiem peruwiańczyków jest pieczona świnka morska. W Europie są to zwierzaki domowe i raczej nikt o nich nie myśli jako o jedzeniu. Monika nie je mięsa, ja twierdzę, że jem niemal wszystko, ale jednak nie mogłem się zdobyć na odwagę aby zamówić świnkę morską na obiad. Szczególnie jeżeli miałaby być podana w całości, jak na zdjęciu poniżej.
Chyba jedynym minusem są wszędzie obecne samochody. I to nie są najnowsze modele hybryd, czy w pełni elektrycznych Tesli. Są to raczej stare rzęchy, duże samochody terenowe albo rozklekotane autobusy przypominające nasze polskie "ogórki". Wszystkie tak samo stoją w korkach w ciasnych uliczkach zabytkowego centrum miasta. Z tego powodu chodzenie po stromych uliczkach jest o wiele trudniejsze. Nasze nieprzyzwyczajone do tak rzadkiego powietrza organizmy, próbują łapać każdy gram tlenu, a tu w pakiecie dostajemy sporą dawkę spalin samochodowych. Zdecydowanie nie pomaga to w aklimatyzacji i zmusza do częstszych przerw na złapanie oddechu. A jak już stajemy, to można przecież zajrzeć do małego sklepiku, przy którym przypadkiem stoimy. A jak już jesteśmy w sklepiku, to w co drugim znajdzie się coś fajnego do kupienia i interes się kręci. Może w tym szaleństwie jest jakaś metoda.
W miejscach bardziej turystycznych można natknąć się na panie ubrane w tradycyjne stroje, trzymające młodziutkie alpaki i namawiające przechodniów do zrobienia sobie zdjęć. Oczywiście po wszystkim oczekują dobrowolnej darowizny, ale nie mniej niż 20 soli za osobę ;)
Cuzco, w języku keczua oznacza pępek świata. Miasto było historyczną stolicą imperium Inków od 13 do 16 wieku, kiedy to hiszpanie je spalili i wybudowali swoje miasto na zgliszczach.
Przy kilku okazjach pytaliśmy ludzi, czy nadal żywią niechęć do hiszpanów. W odpowiedzi słyszeliśmy, że wydarzyło się to tak dawno, minęło już tyle pokoleń, że nie ma sensu hodować w sercach nienawiści do ludzi, którzy nie mieli z tym absolutnie nic wspólnego.